Tak to u nas* bywa, że dzieci przychodzą, odchodzą, a inne zostają, aż do ukończenia osiemnastego roku życia czy nawet dłużej – do zakończenia nauki. Od pewnego czasu, granie w gry fabularne, bez względu na skład osobowy jest już naszą* tradycją.
Ostatnio odeszła trójka młodych, zapalonych graczy, którym wiele poprowadziłem, a i sami tworzyli. Jednak szybko „stan dzieci” został uzupełniony przez dwuosobowe rodzeństwo, które momentalnie poczuło radość z grania w rpg, a niedawno, dosłownie kilka dni temu, doszła nastoletnia dziewczynka. Jeszcze tego samego dnia, zgodnie z relacją ustną „starych wychowanków” została zapytana czy zna gry rpg, a kiedy jej odpowiedź była, jak możecie się domyślić, negatywna, została uświadomiona „że u nas się w nie gra”. Przyjęła też dawkę kilku opowieści.
Dobrze! Mądre dzieci. Zuchy!– pomyślałem i zatarłem ręce. Możecie być z siebie dumne - rzekłem im kiedy się o tym dowiedziałem.
W sobotę miałem mieć nocny dyżur. Jak Wam wiadomo, weekendy to czas, w którym prawdopodobnie można rozegrać jakąś sesyjkę. Dnia poprzedniego, w piątek, zapytałem się nowej dziewczyny w kogo chciałaby się wcielić. Po chwili namysłu odpowiedziała, że wybiera starszą kobietę, weterynarza, która mieszka na wsi. Proszę bardzo! Pomyślałem zrazu o studni i przygodę miałem ułożoną w niecałą sekundę. Tak to się robi na wschodzie Polski.
Następnego dnia rozpocząłem dyżur, dzieci przygotowały stół, gorącą herbatę, wyjęły karty postaci oraz kostki, rozsiadły się wygodnie i czekały na Mistrza. Zasiadłem w głębokim fotelu cichutko włączając muzykę z Fallouta (kilka jazzowych utworów, zaczynając od „Meybe") i rozpoczęła się przygoda. Trzy stare postaci, dwie nowe - w tym nowy gracz.
Aleksandra Olszańska – lekarz weterynarii, lat 63, wdowa, od 20 lat mieszkała w Mszadli Dolnej, w piętrowym domu (na parterze, na trzech ścianach znajdują się prostokątne, od podłogi do sufitu, dwa wielkie okna – takie rzeczy wymyśliła sobie moja nowa graczka), w którym mieścił się też - jako dobudowane pomieszczenie - gabinet weterynarii. Na posesji znajduje się budynek gospodarczy, studnia, niewielki ogródek warzywny i sad. (Mszadla Dolna to miejscowość urodzenia mojej babci i… wcale nie jest godzinę drogi od Lublina jak to przedstawiłem graczom). Mając 4 wolne pokoje, piękną okolicę zamieszkania, pani Aleksandra postanowiła zrobić ze swojego domu „Gospodarstwo Agroturystyczne”. Cisza, spokój, mleko prosto od krowy, a najbliższy sąsiad kilometr dalej. Ofertę zamieściła w lokalnej gazecie.
Starzy znajomi – Monika Lew i Tomasz Żurek – bogaci hobbyści, Karol Mnich – profesor UMCS (historyk), Ola Latoszek – policjantka, siedzieli pod koniec ciepłego lata 2019 na Starym Mieście w Lublinie, w jednym z piwnych ogródków. Rozmyślali o odpoczynku po ostatniej przygodzie w Ameryce (To była trylogia – „Stara, zła baba”, „Powrót starej, złej baby” i „Szaleniec”). Obrzydło im zwiedzanie świata i chcieli odpocząć na polskiej wsi… Po chwili spotkali Bartosza Górskiego, przyjaciela, pisarza. Dosiadł się do nich i wywiązała się miła rozmowa połączona z planowaniem zbliżającego się weekendu. Monika Lew znalazła ogłoszenie o wolnych pokojach w gospodarstwie agroturystycznym niedaleko Koziego Grodu i zadzwoniła pod wskazany numer. Właścicielka potwierdziła, że pokoje są wolne. Wyjazd zaplanowano na godzinę 8 następnego dnia. Kiedy postaci graczy byli w swoich domach, nastąpiło pakowanie walizek, skrupulatne zapisywanie zabieranych przedmiotów na kartce…
Była piękna pogoda, kiedy nasi bohaterowie opuszczali miasto, kierując się na wieś. Po półtorej godziny dojechali na miejsce, w chwili, kiedy pani Olszańska wyjmowała z pieca ciepłą szarlotkę. Po zapoznaniu się, rozpakowaniu, zjedzeniu śniadania złożonego z ciasta i kubka świeżego mleka, drużyna wyjęła mapę i zaczęła planować zwiedzanie okolicy. Szybko namówili gospodynię na wspólny wyjazd, chociaż ta wykręcała się chwilę, obowiązkiem przygotowania im obiadu. Wszyscy zmartwili się nieco, widząc ciągnące od wschodu czarne, burzowe chmury. Ale dla chcącego nic trudnego, wszak mieli jechać na zachód.
Zwiedzili niewielką jaskinię, która rozczarowała ich wielkością „A co to za dziura w ziemi?”. Następnie udali się do niewielkiego lasku, gdzie odbyła się historyczna bitwa partyzancka, a następnie pojechali nad rzekę, tam pluskali się beztrosko kilka godzin, aż do powrotu zmusiła ich nadciągająca burza.
Gdy dojeżdżali do domu, pierwsze krople spadały na ziemię. W oddali zobaczyli człowieka, którego pani Olszańska rozpoznała jako swojego sąsiada. Człowiek ten odwrócił się, przyjrzał się im, machnął ręką i popędził do domu. Pani Olszańska, będąc osobą bardzo dobrą z natury, zatelefonowała do niego, ale okazało się, że „stary pijus” niczego konkretnego nie chciał.
Burza rozszalała się i zgasło światło. (Ja też pogasiłem światło w salonie…) Ciemności ogarnęły świat i… nici z przygotowania obiadu na elektrycznej kuchni? Otóż nie. Mężczyźni postanowili wziąć sprawy we własne ręce, rozpalić starą, węglową kuchnię i przygotować coś na szybko. Ziemniaki z zsiadłym mlekiem, szczypiorem i mocna, czarna kawa. Czujecie Drodzy Czytelnicy ten smak i zapach?
Po obiedzie, zapaleniu papierosów, fajek i wypiciu jednego drinka, odpoczywali przy świeczce w salonie. Opowiadali, wspominali przeżyte historie i nic nie wskazywało, że przygoda jakaś dzisiaj będzie.
I tutaj zmieniłem muzykę (Fallout – Radiation Storm)… Zobaczyłem radość w twarzach graczy i podniesione ręce w geście zwycięstwa. Tomasz Żurek jednak już od chwili nie uczestniczył w tej sielskiej atmosferze. Podszedł do jednego z szerokich okien, które wychodziły na podwórko i nasłuchiwał dziwnego dźwięku. Na niebie zobaczył światło zbliżające się powoli ku ziemi. Krzyczał, mówił do swoich towarzyszy, ale długo nikt nie chciał go słuchać. Po chwili jednak już wszyscy podeszli do okna z rozdziawionymi buziami. Światło zbliżało się, było bardzo jasne, tłuste i jakby namacalne. W tym momencie zacząłem świecić graczom w oczy latarką z telefonu… Trwało to chwilę. Niespodziewanie światło zgasło, a raczej, co niektórzy zauważyli, schowało, czy też wleciało ono do studni.
Na dworze nadal szaleńczo padało, ale nie powstrzymało to graczy przed wyjściem na podwórko. Zajrzeli do studni. Coś tam się w niej świeciło. Przemoczeni wrócili do domu, długo dyskutowali o tym fenomenie. Ale, że było już późno, postanowili przyjrzeć się temu wszystkiemu na spokojnie rano.
A rano po burzy nie było ani śladu. Pogoda była piękna, słoneczna. Wszyscy wyszli na podwórko i zobaczyli, że w promieniu około dwóch metrów od studni, trawa jest jakby wypalona, zszarzała, martwa. W swoich samochodach postaci graczy mieli liny i odpowiedni sprzęt. (Zuch dzieci, wiedzą co zapisać w ekwipunku) Monika Lew, osoba sprytna i wysportowana, pomimo, że wspinaczka u niej to 20%, poradziła sobie z zejściem do studni, wyrzucając 04… No cóż pani Moniko, udało się, ale lina za krótka i zabrakło kilku metrów do znalezienia się blisko dziwnego, świecącego obiektu. Nie poddawała się tak łatwo i po śniadaniu oraz naradzie w domu, co dalej robić w tej sytuacji, zadzwoniła do swojego osobistego asystenta, żeby jak najszybciej przywiózł jej odpowiedni sprzęt. Ech, Ci bogacze! Ale asystent bidulka, zagubił się i przyjechał dopiero po trzech godzinach.
Przez ten czas nikt nie wychodził z domu, a strefa martwej trawy poszerzyła się o kilka kolejnych metrów. O zgrozo! Dotarł on nawet do początku sadu. Pomimo bezwietrznej pogody, gałęzie kilku drzew ruszały się! Mężczyźni chcieli je ścinać, ale pani Olszańska stanowczo zaprotestowała, gdyż były to jabłonie, z owoców których robiła szarlotkę…
Kolejna próba zejścia do studni i przyjrzenia się dziwnemu obiektowi zakończyła się spektakularnie… zdanym testem. Ponownie wypadło na kościach 04 i pani Lew nawet chwyciła dziwny, okazało się, że galaretowaty obiekt podobny do kuli w dłoń. Poczuła jednak silny ból i przestraszona (strata PP i 2 obrażenia) kazała się szybko ciągnąć na górę. Karol Mnich zobaczył, że jest to rana jak po oparzeniu i sprawnie udzielił pomocy lekarskiej poszkodowanej.
Co robić dalej? Badacze postanowili naradzić się w domu, a pani Olszańska zebrała kilka jabłek na szarlotkę. Popołudnie i wieczór niestety nie przyniosły rozwiązania, a jedynie kolejną osobliwość. Po zmroku wszystko wokół studni, praktycznie całe podwórko mieniło się dziwnym kolorem.
Badacze stali się apatyczni, senni, nie potrafili się skupić, a przed uśnięciem zarejestrowali tylko silny błysk.
Ranek jak zwykle był piękny i ciepły. Okazało się, że martwy teren jest duży, sięga poza dom, ale żadnego źródła światła w studni już nie ma. Wydaje się, że to coś, ten rozbłysk przed zaśnięciem był tym dziwnym „światłem”, które prawdopodobnie z powrotem poleciało do nieba.
Natomiast szarlotki nie dało się zjeść. W jabłka wkradła się jakaś ohydna gorycz…
Wiecie, gram z dziećmi. Nie mogę ich bardzo atakować. Kolor z Przestworzy to potężny przeciwnik, a nam czas też się kończył. Trzeba było iść do łóżek. Ale jeszcze przed snem, po sprawnym posprzątaniu naszego stanowiska do grania, odbyła się tradycyjna pogadanka – „Co nam się podobało, a co nie, w czasie przygody?” Okazało się, że było świetnie : )
W opowiadaniu Lovecrafta, Kolor nie trafił chyba bezpośrednio do studni, prawda? U nas się mu udało ;>
* - osoby, które wkurzają się przychodząc do tej pracy napisałyby „Tak to tutaj bywa…”
** - są też tacy, którzy powiedzą, że są tutaj od ciężkiej i ważnej pracy, a inni tylko od lubienia i zabawy. Oczywiście są to ignoranci, niemający własnych zainteresowań lub są one tak z dupy, że nie można ich przekazać młodszemu pokoleniu. (opinia koloryzowana, niesprawiedliwa i sama się napisała!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz