Jeszcze rok temu szczerze nienawidziłem właścicieli zwierząt czworonożnych, które trzymane są przede wszystkim w mieszkaniach. I taki stan trwał praktycznie 35 lat, chociaż jak sami się zaraz przekonacie, wcale nie przeminął.
Dokładnie pamiętam sytuację, która do tego doprowadziła. Dawno temu, kiedy byłem dzieckiem, ogromnie lubiłem czekoladę. Niestety nieczęsto ją jadłem. Trwał wówczas ustrój, który już przeminął, a smakołyki były trudno dostępne. Przynajmniej dla mnie. Nie przelewało się w mojej rodzinie i każdy kontakt z czymś innym oprócz chleba ze smalcem, długo celebrowałem. Zbierałem pazłotka i opakowania po słodyczach. Do tej pory znacie mnie jako człowieka doskonale skromnego.
Ale stało się tak, że będąc na wakacjach u cioci i wujka, zaginął im mały, wredny piesek. Nie lubiłem tego kundla. Wiecznie na każdego szczekał, przybierając paskudny wyraz pyska. Nie cieszyłem się, że już go nie ma, mówiąc szczerze, przybrałem raczej obojętny ton. I nastał dzień, w którym ciocia poczęstowała mnie jednym kawałkiem czekolady. To był zagraniczny rarytas z nadzieniem w środku. Nigdy go wcześniej nie widziałem. Poprosiłem o jeszcze jeden kawalątek, lecz usłyszałem, że więcej już nie ma. Nie miała, acha…
I po kilku godzinach ten wredny pies się znalazł. Ktoś go przywiózł. Cieszyłem się jak inni domownicy, chociaż nie podchodziłem żeby go pogłaskać. Cała reszta to robiła. Aż tu nagle, ciocia zza pazuchy wyjęła opakowanie czekolady, której to niby już nie miała i nakarmiła nią psa. Ze szczęścia nakarmiła psa czekoladą w nagrodę, że ten … uciekł. Sam przecież nie przyszedł… Gdyby ktoś na mnie wówczas spojrzał, ujrzałby, że potakuję głową, moje czoło zmarszczyło się, a usta ściągnąłem w podkówkę. Natomiast piąstki miałem zaciśnięte. Zostałem oszukany. Ci głupi właściciele zwierząt!!!!
Druga sytuacja była w sumie podobna. Byłem wówczas już nawet nastolatkiem. Usłyszałem, że jest u mnie na osiedlu małżeństwo starszych osób z psem. Kobieta miała kupować pupilowi szynkę, a swojego męża karmić salcesonem. No dobrze, pomyślałem, co mnie to ostatecznie obchodzi? Później ich zobaczyłem. Zasuszony starzec z cierpieniem wyrzeźbionym na twarzy, otwartymi ustami, ledwie co chodzący na pokrzywionych nogach, sunął wolno za pulchną, żwawą kobietą o dobrodusznym uśmiechu, przed którą na smyczy dreptała tłusta baryłka. Pies był okropnie spasiony. Też ledwo co szedł. Ci pieprzeni właściciele zwierząt!!!.
Taki stan rzeczy trwał długo, choć ignorantem nie byłem. Pozytywnie myślałem o dogoterapii czy psach przewodnikach. Nie lubiłem tych zwykłych właścicieli i ich psów. Wkurzał mnie dywan sierści z czworomaćnogów w domach tych, u których rzadko, ale jednak bywałem. Siadałem na skraju łóżek i krzeseł. Psa nie zamierzałem mieć nigdy!
Achaaa! Córeczka zapragnęła mieć rybki. Zgodziłem się, bo to jedyne tolerowane przeze mnie zwierzątka. Teraz mam dwa akwaria, jedno krewetkarium i psa…
A jak to się stało, że jest pies? Córka długo o niego prosiła. Nie zgadzałem się, byłem nieugięty, często rozmowy kończyły się kłótnią. Za każdym razem wspominałem w myślach sytuacje opisywane powyżej. Ale, że nikt mnie w domu na dłuższą metę nie szanuje, a mojego zdania nie bierze się pod uwagę, chociażby takiego: „Przecież ani Ty, ani Ty… już po kilku dniach nie będziecie się opiekować tym psem. Ja będę musiał z nim chodzić na spacery, a ja nienawidzę psów!” I tak dalej i tym podobne.
Bój o psa trwał bardzo długo i jakoś wygrywałem. Z psami miałem do czynienia, gdyż dwie siostry żony je mają. Alicja najbardziej lubi Aiko – shih tzu, spokojny, sympatyczny piesek. „Co słychać dywaniku?” – zawracam się do niego za każdym razem.
Godzinę przed wyjściem z pracy, pewnego kwietniowego dnia odebrałem telefon. Dzwoniła małżonka oznajmiając, że przyjedzie po mnie z córką, bo jadą kupić psa. Zareagowałem gwałtownie i jednoznacznie. Ale bez szemrania godzinę później siedziałem w starej Hondzie pędzącej na wschód, za Świdnik..
Dojechaliśmy do właścicieli piesków, mieszkających na prawdziwej polskiej wsi. Dorodny był to miot małych „szitów”. Psi rodzice z pięknymi kucykami na główkach przyszli do nas, wąchają, cieszą się, majtają duperkami. Za nimi gramolą się niewiele większe niż piłeczka pingpongowa małe szczeniaczki. Takie tyci, tyci żyjątka… Słyszycie, że już nastawienie moje jakoś dziwnie się zmieniło? Przyglądamy się pieskom, córka przeszczęśliwa, ja stoję jednak na progu pokoju, zachowuje dystans, ale w głowie następuje przeobrażenie niektórych poglądów. Do mojego dziecka podchodzi piesek i… Trafiony! Tego właśnie bierzemy. Dochodzi do wymiany dokumentów, zapłaty i wracamy do domu. Ja pierdykam, mam psa.
Siedzę na tylnym siedzeniu auta. Nie pozwalam głośno mówić i dotykać psa. Córki też nie pozwalałem oglądać i jej dotykać babciom kiedy się urodziła. Bałem się, że ją popsują, ale to inna historia, której nie opiszę! Suczka dostała imię po koniku, na którym córka uczy się jeździć – Basia. Piesek ma wygodnie, leży na kurtce i miękkim ręczniku, upranym w płynie do prania ubrań dziecięcych.
Podjechaliśmy na parking pod Auchanem. Dziewczyny poszły do sklepu zoologicznego po wszelakie akcesoria. A ja zacząłem naukę Basi. Mówię do niej i proszę o powtórzenie.
W domu piesek natychmiast wszedł do swojej budy, a po kilku minutach zrobił siku na rozłożoną matę. „No jaki ten pies mądry. Pewnie po mnie… Bo pies wyczuwa i zachowuje się jak właściciel. Wiadomo, głupie psy mają głupich właścicieli, a te mądre – mądrych.”
Basia – moja kudłata córeczka przez pierwsze trzy noce nie może spokojnie spać. Piszczy, skomli i szczeka słodkim głosikiem na swój cień. Zapaliliśmy jej niewielką lampeczkę, żeby nie bała się ciemności. Przytulamy, mówimy jak do dziecka. Ja pierdykam…
No, a już za chwilę czekają nas wizyty u weteryniarza, nauka wychodzenia z psem na spacery, po odczekaniu czasu po szczepionkach i jakoś te pierwsze miesiące zleciały. Przyzwyczaiłem się do pieska, rozmawiam z nim i tak dalej. Oczywiście to ja wychodzę na spacery. Przynajmniej nie siedzę przy kompie i nie piszę cały czas głupich opowiadań. Już bym jej nikomu nie oddał.
Ale… W tym wszystkim najgorsze jest to, że wychodząc na spacer spotykam innych właścicieli psów.
A bywają to różne typu ludzi. Ja wiem też, zdaję sobie sprawę, że ludzie samotni kupują psy żeby mieć pretekst do wyjścia z nimi na spacer i zamienienia z kimś chociażby słowa. Niestety rozmowy w czasie tych spotkań nie bywają mądre. Staram się w nich nie uczestniczyć, odzywać minimalnie, (żeby nie być jak oni). Ograniczam się do potakiwania i chrząkania o różnej modulacji – zapytania, zdziwienia, potwierdzenia.
Często zdarza się tak, że dochodzę do rozstajów chodnika. Z lewej, prawej i z naprzeciwka nadchodzą Oni ze zwierzętami na smyczy. Nie da się ich zawczasu zobaczyć, za dużo krzaków, samochodów czy budynków. Muszę szybko wybierać, którego z tych ludzi spotkać, chociaż czasami zawracałem szybko i unikałem kontaktu. Ale to nieczęsto. No, ze dwa razy się udało.
I te wszystkie przypadkowe panie w różnym wieku. „O, jaki słodki pieseczek, schrupałabym”. „Piękna dziewczynka. Ja obserwuję pana i pieska jak pan spaceruje… Ukradłabym”. „Jakie śliczne kucyki, chyba za nie pociągnę”. (Za kucyka 3 cm nie da się ciągnąć, ale przecież wiem, że chciałbyś za moje 30 cm…) I tak dalej. I to publicznie! Matki przy córkach i odwro… Myślicie, ze przesadzam? Ci, którzy mają psy wiedzą o co mi chodzi. Albo i nie, kwestia genów.
Obce dzieci też przybiegają. Niektóre się pytają czy mogą pogłaskać, inne zaczynają się bawić z Basią jakby nigdy nic.
Ściany mają uszy, a zwłaszcza sąsiadów z przytkniętą do nich szklanką, smartfony mogą nagrywać głos i dźwięk, chociaż jeszcze się spotyka baby, chronicznie wyglądające przez okna. Niczym jest to z plotkami, które mają mi do przekazania właściciele psów.
- Panie! Słyszałże pan, co ten amstaff ostatnio zrobił? Jak zeżarł swojego właściciela? Twarz mu całą pogryzł, że nie do rozpoznania był. I jeszcze go…
Podchodzi inny właściciel, podbiega nawet:
- Panie, mój syn ma amstaffa i bawi się z jego małymi dziećmi. Spokojny pies, nic dzieciom nie zrobił…
- „A ten znowu pijany, widział pan? Trzeci raz podpalił mieszkanie. Podobno pierogi przygrzewał i aż straż przyjechała”. To akurat jest prawda, którą ukazał też film „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Pijus u mnie w bloku to zrobił.
Z kolei inna sytuacja.
- Mój pies to jest mądry. Którego razu zabrałem mu z pyska znalezioną kość i rzuciłem w krzaki, bo musiałem iść szybko do domu. A kiedy pod wieczór znowu z nim wychodziłem, to od razu poleciał w to miejsce, gdzie żem tę kość wcześniej wywalił.
Na co ja odpowiem, bo moja cierpliwość się skończyła. - Miałem to samo, trzy razy wyrzucałem tę samą kość, a Basia za każdym razem mnie w to miejsce ciągnęła przez dwa dni, chociaż było to za tamtym blokiem, a ja zdążyłem o tym zapomnieć. Ja pierdykam…
O samochodach można się też nasłuchać. Że znajomy pewnego właściciela psa, który jest w Ameryce to ma dwa wielkie jeepy. Jednym jeździ do pracy, a drugim zwiedzać okolice. Tankuje paliwo na galony i jeździ. Jako że samochody mnie nie interesująca, to musicie wiedzieć, że dodatkowo czuję irytację.
- „A z kolei ten smarkacz” - ciągnie dalej. „Dałem mu samochód, to do szkoły nim jeździ, a 200 metrów ma do niej gnój jeden. U mnie chodził ładnie, a po miesiącu szczyl tak go popsuł. Coś stuka puka i mówi, że mu gówno dałem…”
- „Cześć. Ech… widzę, że córka też z psem nie wychodzi…”
O rodzinach można usłyszeć.
- „Moja wnuczka chciała psa. Przez całe wakacje o piątej rano wychodziła na dwór, aż sąsiedzi zaczęli się pytać co się dzieje. A ona ćwiczyła. Jeżeli przez dwa miesiące będzie wychodziła, powiedzieli jej rodzice, to psa dostanie. Teraz pies jest u mnie, bo ona do szkoły chodzi i rano nie może wychodzić i… w sumie to widzi go tylko na weekendy, jak do mnie z góry przychodzi.”
- Jak to z góry? - pytam niespodziewanie.
- Mieszka dwa piętra nad nami
- (chrząknięcie)
O zdrowiu czasami też słucham. Ale szkoda gadać. Mnie bardziej boli, niż ich wszystkich wszystko razem wzięte i okazuje się, że nikt z moich rozmówców nie miał przez miesiąc kolki nerkowej. Nawet jednego ataku. He hehee… Co oni mogą wiedzieć o bólu? – jak mawiał koleś z gwoździami w głowie.
Basię czeszę, robię jej kucyki, siedzę w necie i wymyślam kolejne jedzonka, które jej gotuję (nie zrzucam jej ochłapów z pańskiego stołu), a nawet z nią śpię. Oddałem jej koszulki, ręczniki i bluzy, żeby miała miękko, gdy leży. Zabrałem ją na wakacje, bo… „Bez psa nie jadę!” - krzyczałem, chociaż miała zapewnioną opiekę. „Nie! To członek rodziny i pojedzie z nami.”
Tekst to prześmiewczy, chociaż oparty na faktycznych wydarzeniach. Nie generalizuję. Nie każdy właściciel psa jest głupi. Ale też widzicie, że pomimo tych wszystkich głupot, które robię, to jestem normalny.
;)
;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz