Kilka miliardów lat temu, zaczęła powstawać nasza planeta.
Na początku była to tylko mała, nic nie znacząca grudka gwiezdnego pyłu, która
z czasem, podczas zderzeń z innymi, podobnymi materiałami, zaczęła przybierać
na masie. Po jakimś czasie była już wielką kulą, a tajemnicze kosmiczne siły,
prowadzące ją po swoim bezkresnym łonie, znalazły jej dogodne miejsce pomiędzy
innymi swoimi dziełami, które my, ludzie, nazywamy Słońcem i planetami. Ta sama nienazwana kosmiczna siła, zaczęła
urozmaicać powierzchnię naszej młodej planety, zamieniając jej gorącą kamienną
powierzchnię, w piękne oazy życia. Następnie pozwoliła, żeby wszystko co na
niej powstało, mogło w pełni się rozwijać i funkcjonować.
Takich cudów jak wszyscy wiemy jest więcej, wystarczy tylko
spojrzeć w bezchmurne, nocne niebo, żeby zobaczyć jak potężna jest ta
tajemnicza siła. Oczywiście, wszystkiego nie możemy dojrzeć. Kosmiczne obiekty
są od nas za daleko i to właśnie one sprawiają, że ciekawi nas niezbadane. A
rzeczy, których nie możemy ujrzeć i pojąć, zawsze budziły strach i obawy.
Nieodkryte tajemnice nie tylko kryją się w ciemnych czeluściach kosmosu, ale
również są obecne na naszej planecie. Są to sprawy, które się nam jeszcze nie
objawiły lub też takie, które widzimy, ale ich sensu, działania i przeznaczenia
nie pojmujemy
***
- Już niedaleko – myślał Tytus, wspinając się zalesioną,
rzadko uczęszczaną drogą, prowadzącą na szczyt góry, na której stały potężne,
zbudowane z czarnego kamienia mury, zamku Rodu Polijskich. Z budowlą tą, jak i
z całą historią tej rodziny, wiązały się
liczne, stare, bluźniercze legendy, jakoby mieli oni jakieś kontakty z
szatanem. Ludzie z pobliskiej wsi mówili, że ich prapraojcowie byli zastraszani
i nękani przez dziwne bestie oraz niewytłumaczalne odgłosy, nawiedzające ich
każdej nocy, co miało trwać przez dziesięciolecia. Mówiono też, że dosyć
rzadko, ale jednak, można było spotkać, a raczej ujrzeć tylko z oddali,
właścicieli tego potężnego zamczyska. Polijscy widocznie unikali miejscowych,
utrzymując się przede wszystkim z własnego dobytku. Po niezbędne artykuły i
rzeczy, których im brakowało, a nie umieli ich wytworzyć, wysyłali do miasta
swoich sługusów. Byli oni co prawda ludźmi, ale tak zdegenerowanymi, że budzili
powszechny wstręt i panikę wśród miejscowych. Gdy tylko schodzili z góry,
wieśniacy zamykali swoje zwierzęta w zagrodach i sami kryli się w domach,
obserwując karawanę zza zamkniętych okiennic. Takie wyprawy odbywały się raz na
dwa miesiące i był to dzień, w którym całe życie we wsi zamierało, aż po późne
godziny popołudniowe, kiedy wszyscy słudzy, powracali obładowani do swojego
przeklętego zamku… Z samym zamkiem wiąże
się jeszcze jedna, niewyjaśniona opowieść. Mianowicie, potomkowie obecnych
mieszkańców, nie pamiętali jego budowy, a niektórzy z nich mówili, że ten
czarny kolos jakby spłynął z nieba, ale nie da się rzecz jasna, w żaden sposób,
dokładnie sprecyzować tych informacji.
I tak mijały lata… Ród Polisjkich wymarł, a zamek obrócił
się w ruinę.
W roku 1970, przybyła do wioski ekspedycja badawcza ze
Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich, na wezwanie jednego z
mieszkańców wsi, który pisał w liście, że w zamku od jakiegoś czasu, daje się
usłyszeć przedziwne odgłosy. Badacze weszli na górę i po nocy spędzonej przy
ruinach, zeszli do wioski i odjechali, nie przekazując żadnych informacji o
dziwnym zjawisku. Wydali tylko pierwszej napotkanej osobie instrukcje, żeby nie
podchodzić pod ruiny, gdyż są w fatalnym stanie i buszowanie pomiędzy nimi
grozi zawaleniem murów oraz, że niedługo powrócą z ekipą remontową ze stolicy.
Ale człowiek ten, wywnioskował ze zmęczonych twarzy archeologów, że jednak coś
jeszcze musiało się stać nocą, tam na górze, co spowodowało, że wyjeżdżali w
pośpiechu. Od tamtego czasu minęło
kilkanaście lat, a żadna ekipa remontowa nie pojawiła się w okolicy, ani nikt z
władz nie zainteresował się zamkiem. Odgłosów już się nie słyszy, ale ludzie
żyjący w tych okolicach, pamiętają o legendzie jaka spowija ten teren . Rzadko
o niej mówią obcym, mając nadzieję, że jest ona fałszywa oraz, że nikt nie
będzie się tam kręcić i nie wywoła licha z lasu. Co prawda, od czasu do czasu,
chcąc zbadać ruiny zamku, przyjeżdżają jacyś ludzie, ale są to tylko niedzielni
poszukiwacze przygód, amatorzy starych gruzowisk.
Wreszcie ścieżka, zarośnięta gęsto krzewami jeżyn,
wyprowadziła Tytusa z lasu na polanę. Jeszcze tylko kilkanaście metrów
lawirował pomiędzy niskimi krzaczkami i wreszcie znalazł się na wprost
porośniętej bluszczem bramy głównej, prowadzącej do potężnego, czarnego
zamczyska. Uniósł głowę, podziwiając solidne, wysokie mury, których czas nie
zdążył obalić. Nad bramą, w nienaruszonym stanie, ostał się kamienny herb rodu
Polijskich, otoczony rzeźbionymi, dziwnymi postaciami. Tytus nie miał zamiaru
wchodzić do zamku. Jeszcze nie teraz. Postanowił najpierw obejść go dokoła.
Idąc, spoglądał na zachowane w prawie idealnym stanie mury zamku. Tylko w
niektórych miejscach były popękane i ukruszone. Zastanawiał się, czy i
pomieszczenia wewnątrz, a także cała reszta, będą tak samo, okazale
przechowane.
Zamek miał na swoich rogach olbrzymie, wysokie baszty, przeznaczone
przypuszczalnie do obrony. Chociaż znając te wszystkie niesamowite historie o
panach zamku, raczej mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek,
podchodził zbrojną drużyną pod jego mury.
Na obszernym dziedzińcu zamkowym, na samym jego środku,
stała kamienna, zawalona już teraz studnia. Znajdowały się też tutaj ruiny
niewielkich budynków, wykonane z innego kamienia niż cały zamek. Po pobieżnych
oględzinach, Tytus wywnioskował, że były to pomieszczenia dla sług i zwierząt
hodowlanych. Naprzeciwko głównej bramy, ujrzał niewielkie, solidnej budowy i
interesujących zdobień, metalowe drzwi. Przedstawiono na nich dziwne istoty,
podobne do tych, znajdujących się naokoło herbu nad główną bramą. Ich dziwność
polegała na tym, że od pasa w dół, przypominały ludzi, a powyżej, miały żabie
lub krabie tułowia. Był to nieznany styl ozdobny, który do tej pory zapewne nie
został jeszcze sklasyfikowany. Po obu stronach drzwi, stały dwie kamienne
kolumny, bez ozdób, podtrzymujące wykonany z tego samego materiału, niewielki
daszek. Za drzwiami mieścił się krótki korytarz, prowadzący do holu. Gdy Tytus znalazł się we wnętrzu budowli,
poczuł silny swąd, połączony z chłodem kamieni. Smród był mu dobrze znany i nie
mógł go pomylić z niczym innym. Miał pewność, że obecnie, jedynymi mieszkańcami
zamku są koty, chociaż do tej pory, żadnego nie spotkał. Z holu odchodziły
liczne korytarze. Tytus wybrał jeden po prawej stronie i wolno zagłębił się w
niego. Co kilka metrów znajdowały się nieduże okna, wychodzące na dziedziniec,
zapewniające odpowiednią ilość światła. Wydawało mu się, że jego głośne kroki,
które stawiał na kamiennej podłodze, rozchodzą się po całej posiadłości.
Zdziwiło go, że nigdzie nie widać, charakterystycznych dla podobnych budowli,
miejsc na świeczniki.
W końcu dotarł do pierwszej komnaty. Drzwi były lekko
uchylone. Zrobił większą szparę i zanim wszedł do środka, w półmroku ujrzał dwa
skrzące się punkciki – parę zielonych oczu kota, siedzącego na podłodze.
Stworzenie błyskawicznie zerwało się z legowiska i zniknęło za drzwiami
przyległego pomieszczenia. Tytus stał teraz samotnie w niedużym pokoju, w
którym pod ścianami walały się zniszczone, zbutwiałe sterty drewnianych mebli.
Następnie przeszedł do pomieszczenia, w którym zniknął chyży
kot. Na jego środku leżały pozostałości po wielkim stole. Po lewej stronie
znajdował się dobrze zachowany regał, na półkach którego stały księgi. Całe
pomieszczenie wypełniał zapach pleśni i kurzu, od których kręciło w nosie.
Książki przyciągnęły uwagę Tytusa. Podszedł do nich, bez zastanowienia sięgnął
po jedną i skierował się do niewielkiego okna. Księga była bajecznie stara i
została napisana w nieznanym mężczyźnie języku. Ryciny, które znalazł na jej
kartach były również niezrozumiałe i nie mógł ich porównać do niczego, co znał.
Około dwóch godzin zajęło poszukiwaczowi zwiedzanie
pozostałych komnat zamku Polijskich. Wszystkie były praktycznie takie same. W
większości nie było okien i stały w nich stare, zbutwiałe i bezużyteczne już
meble. Tytusowi przeszło przez myśl, że ciemności panujące w pomieszczeniach
mogą mieć coś wspólnego z ogromnymi zmianami wyglądu sług, które w dawnych
czasach, mocno przerażały mieszkańców
wsi. Jednak szybko porzucił tę myśl.
Tytus wyszedł na zewnątrz zamku, chroniąc dłonią oczy przed
światłem Słońca, które, chociaż już zachodziło, nadal było intensywne. Za
miejsce odpoczynku obrał północno wschodnią basztę. Dostał się do niej po
stromych schodach, znajdujących się tuż przy bramie głównej.
Z baszty rozciągał się wspaniały widok na okolicę. Na
południu widać było czerwone dachy domów w leżącym nieopodal miasteczku,
otoczonym zewsząd lasem. Rzeka, która przepływała nieopodal niego, przybrała
teraz kolor zachodzącego słońca. W oddali widział mniejsze lub większe
wzniesienia, podobne do tego, na który stał zamek.
Wyjął z plecaka śpiwór, turystyczną kuchenkę oraz niewielki
rondel, do którego nalał wodę z plastikowej butelki. Gdy się zagotowała, zalał
dwa kubki, w jednym znajdowała się zupka w proszku, a w drugim herbata. Po
posiłku, wymościł sobie posłanie i wszedł do śpiwora. Założył ręce pod głowę i
zastanowił się nad minionym dniem. Szybko zmorzył go sen.
Wstał wczesnym rankiem. Przeciągnął się, klnąc w duchu na
ból pleców. Zrobił szybkie śniadanie i opuścił basztę. Zamierzał dzisiaj
wykonać kilka zdjęć zamku.
Pstrykał fotografie wszystkiemu co wydawało mu się
interesujące – drzwiom z dziwnymi rysunkami, herbowi nad bramą wejściową,
starym meblom oraz księgom. Idąc ciemnym korytarzem, w pewnej chwili, zahaczył
stopą o wystający kawałek podłogi i potknął się, w ostatniej chwili ratując się
przed upadkiem. Zapalił latarkę i zdał sobie sprawę, że stracił równowagę,
wchodząc na pordzewiały, metalowy pierścień. Kiedy przyjrzał się temu bliżej,
okazało się, że był to uchwyt, przymocowany do kamiennej płyty. Chwycił go
obiema dłońmi i wytężając wszystkie siły, udało się mu się podnieść właz.
Kiedy skierował promień latarki w czarną otchłań, ujrzał
kamienne schody. Zafascynowało go, co może ujrzeć na ich końcu i ostrożnie,
stopień po stopniu, zaczął schodzić w dół.
Po kilku minutach, będąc u podnóża schodów, zorientował, że
stoi w u początku obszernego, podziemnego korytarza. Poświęcił na ściany
latarką. Pokryte były gdzieniegdzie dziwnymi znakami lub pismem. Wykonał kilka
zdjęć i ruszył przed siebie.
Po kilkunastu metrach doszedł do wielkiej jaskini. Promień
latarki nie sięgał jej końca. Ale to co zobaczył sprawiło, że pobladł. Zrobiło
mu się niedobrze i słabo. Stał bez ruchu jak biblijny słup soli, bez możliwości
wykonania jakiegokolwiek ruchu. Kilka metrów od niego znajdował się kamienny
ołtarz, a na nim i w jego pobliżu, leżały porozrzucane kości i czaszki ludzkie
oraz zwierzęce, których kształty widział po raz pierwszy. Za ołtarzem, na
podwyższeniu, stała ciemno zielona figurka. Z dolnej części jej twarzy,
wychodziło skupisko macek. Po obu
stronach figurki znajdowały się metalowe rusztowania. Po jednej stronie
umieszczono topory, dzidy i noże, po
drugiej zaś, wisiały szaty wykonane z materiału. Jednak było to niczym, w
porównaniu z wielkim obrazem umieszczonym nad figurką. W jego centrum
namalowano kulę ziemską, wokół której krążyły planety układu słonecznego. Po obu stronach naszej planety, przedstawiono
na wzór bogów, dwa przebrzydłe stworzenia o ciemnogranatowym ubarwieniu skóry.
Były to te same kreatury, które wcześniej można było ujrzeć wokół herbu nad
wejściem głównym i drzwiach do zamku. O ile tam, widać było tylko ich zarys,
te, przedstawiono w swej prawdziwej, ohydnej formie.
Wyobraźcie sobie, że oto odkryłem, w zapomnianym zeszycie do
Rysunku Technicznego (?), swoje pierwsze opowiadanie, zainspirowane Mitologią
Cthulhu. Przekartkowałem ten zeszycik dokładnie, znalazłem datę drugiej lekcji,
z dnia 11.09.1996 roku. Nie wiem kiedy mogło powstać samo opowiadanie, ale
myślę, że gdzieś właśnie w tym okresie, może później, gdyż brulion ten – A4 96
kartkowy, skrywa nie tylko to dziełko :):):). Znalazłem w nim również
opowiadania do Kompendium X-Com, które swoje pierwsze wydanie miało w 1998
roku. Jest też kilka szkiców wypracowań z polskiego, angielskiego, historii,
zadania z matematyki, a także historia komputera, pisana prawdopodobnie na
informatykę oraz kilka moich rysunków.
Trudno rozczytać bazgroły pisane ręcznie, dużo w tym błędów,
ale z braku weny na nowe gnioty, zmusiłem się i przez kilka dni (kilka dni
lepiej brzmi, no nieeee? ;>), przepisałem tę starą rzecz.. Niektóre sprawy
uzupełniłem i delikatnie poprawiłem, były też zdania, które musiałem usunąć,
ale całość fabularna jest nietknięta.
Widzę tutaj wyraźny wpływ opowiadania pt „Alchemik”… Nie zmieniłem imienia głównej postaci.
Widocznie sam chciałem być jej bohaterem, skoro użyłem swojej starej ksywki
(wtedy obowiązującej). A kilka lat później przeczytałem o innym badaczu
Mitologii Cthulhu, wymyślonej przez Briana Lumleya, który nazywał się Tytus
Crow. O ile pamiętałem o tym opowiadaniu, musiałem przeżyć miłe chwile
zaskoczenia i radości…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz