Wolałabym żeby to, czego doświadczyłam będąc
nastolatką nigdy się nie zdarzyło, żeby było jedynie mglistym wspomnieniem
koszmarnego snu. Jednak gdy spojrzę na swoje biurko i na ten osobliwy
przedmiot, wiem doskonale, że to nie senny majak. Byliśmy wtedy z przyjaciółmi uczestnikami niezwykłej przygody, którą wolę
nazywać w myślach - nieporozumieniem.
Nie zamierzałam nikomu opowiadać tej historii ani
wydarzeń, które przeżyłam. Teraz, kiedy mój czas na Ziemi dobiega końca, chyba
z próżności łamię swoją obietnicę.
Przypuszczam, że nikt nie potraktuje tego poważnie, ale opiszę ją
szczegółowo, ponieważ pamiętam wszystko tak, jakby wydarzyło się wczoraj.
Obudziłam się o szóstej rano i przecierając oczy
przyrzekałam sobie, że jak tylko wrócę ze szkoły, to pierwsze co zrobię, to
położę się znów spać. Niespodziewany sms od Magdy, w którym przypominała o
zabraniu suszarki do włosów, uświadomił mi, że to już dzisiaj! Nadszedł dzień
wycieczki szkolnej, a w domu będę dopiero za kilka miesięcy. Suszarka była
oczywiście już dawno spakowana do torby, ale ja kilka razy dziennie sprawdzałam
czy niczego nie zapomniałam. Wiedziałam, że mam wszystko, ale wolałam być na
sto procent pewna. Moja skrupulatność wynikała z tego, że u celu podróży można
było liczyć tylko na to, co się ze sobą zabrało. Na miejscu nie dało się w nic
zaopatrzyć, bo przecież lecieliśmy na inną planetę.
O wycieczce dowiedziałam się ponad rok temu. Od tego
czasu nieustannie śledziłam wszystkie informacje na temat kosmosu, podróży
kosmicznych i życia na obcych planetach. W komputerze gromadziłam mnóstwo
publikacji z czasów odkrycia planety, pisano w nich, że marzenie ludzkości się
spełniło, że w końcu odkryto taką, na której mógł zamieszkać człowiek. Miałam
też dużo artykułów o przystąpieniu do budowy statku, który zdolny był do
dalekiej podróży. Inżynierom wybudowanie odpowiedniego pojazdu zajęło tylko 25
lat. A teraz był on przetestowany i gotowy do drogi. Planeta zaś, od czasu
odkrycia została dokładnie zbadana przez statki bezzałogowe, a nazwano ją
Ziemia 2.
Dlaczego to my lecimy na tą wycieczkę? Nasza szkoła
brała udział w międzynarodowym konkursie organizowanym przez NASA. Po wielu
miesiącach rywalizacji wygraliśmy. I dopiero się zaczęło! Miasteczko rozrosło
się dziesięciokrotnie. Przyjeżdżali do niego ludzie z całego świata, każdy
chciał być blisko historycznych wydarzeń. Należało jeszcze rozwiązać jedną
kwestię - wybrać reprezentację szkoły. Niestety wszyscy polecieć nie mogli. W
wyniku kolejnych eliminacji wygrała moja klasa, 6a. Codziennie znajomi udzielali
kilkunastu wywiadów dla międzynarodowych stacji telewizyjnych. Po tygodniach
zgiełku i ekscytacji skończyły się wywiady, a zaczęły przygotowania do wyprawy.
- Jejku. Ileż
można robić te testy medyczne, jak ja nienawidzę pobierania krwi – powiedziałam
wychodząc z punktu pobrań.
- Ty się
Weronika tak nie przejmuj tym, a jak już się przejmujesz, to pomyśl, że
niedługo zostawimy to daleko za sobą. Będziemy mieli kilka miesięcy wakacji
– odpowiedziała mi Magda, której pozytywne nastawienie do świata zawsze mi pomagało.
- Tak, ale teraz
mi jakoś tak słabo, widzę gwiazdy przed oczami, muszę ...
- Połóż się,
nogi w górę, to pomaga na zawroty głowy. A swoją drogą, to jak Ty polecisz w
kosmos? Tam gwiazdy będziesz widziała przez kilka miesięcy.
- Och.
Przygotowania do podróży odbywały się w zaskakującym
tempie i niezwykle sprawnie. Najciekawsze było zwiedzanie pojazdu kosmicznego.
Miał on stać się naszym domem na długie miesiące, wiec musieliśmy go dokładnie
poznać. Statek był ogromny, pierwsze co się rzucało w oczy to wielkie dysze
wylotowe silników. W środku - bajecznie,
mnóstwo pomieszczeń, niektóre tak fantastyczne, że trudno opisać. Miliony
przycisków, dźwigni i monitorów. Wszystkie te urządzenia potrafiła obsługiwać
tylko wyspecjalizowana załoga. Inne wnętrza wyglądały znajomo, tak jak zwykłe
pokoje, łazienki, salony, które miały powodować, że czulibyśmy się jak w domu
na Ziemi.
W końcu nadszedł upragniony dzień. Poranek i
przedpołudnie minęło bardzo szybko. Byłam tak podekscytowana, że
świadomość wróciła mi, kiedy rzuciłam podręczne bagaże w swoim pokoju na
statku. Resztę rzeczy już dawno przetransportowano. Za kilka minut miała odbyć
się odprawa, a później start.
Na odprawie kapitan poinformował oficjalnie o tym,
czego od dawna się uczyliśmy. Każdy z nas znał wszystkie procedury na
pamięć. Przez olbrzymi monitor pożegnaliśmy się z rodzinami oraz znajomymi. Zasiedliśmy w
wielkim salonie na fotelach, zapieliśmy pasy i czekaliśmy na oderwanie się od
lądu. Wpatrywaliśmy się w ekrany, które teraz były jeszcze czarne, ale za kilka
minut miały pokazywać oddalającą się Ziemię.
Start był
bardzo głośny, przyspieszenie ogromne, aż wcisnęło nas w fotele. Chwilę później
oglądaliśmy naszą błękitną planetę z oddali. Kiedy ciążenie na statku zostało
włączone, wstaliśmy i wymienialiśmy się emocjami jakie towarzyszyły nam przy
wznoszeniu się w powietrze.
- Ona jest z
kosmosu taka mała. Tak dużo ludzi mieszka na jednej planecie, a niektórych mało
co ona obchodzi – pomyślałam.
Przewidywano, że podróż do tak
odległego miejsca będzie trwać miesiące, a my sami mieliśmy zostać
zahibernowani zaraz po minięciu księżyca i wybudzeni na kilka dni przed dolotem
do planety. Tłocznie gromadziliśmy się przed monitorami i podziwialiśmy naszego
naturalnego satelitę.
- Codziennie go
oglądałem, ale nie wiedziałem, że jest taki wielki – powiedział jeden z
chłopaków.
- Wielki, a
zobaczcie na te kratery, to musiały zrobić naprawdę okazałe meteoryty -
odpowiedział inny.
- Powinniśmy się
cieszyć, że mamy księżyc, czytałam gdzieś, ze jest on takim śmietnikiem, a może
raczej tarczą, która zbiera większość obiektów podążających w kierunku Ziemi.
Pierwsze dni minęły błyskawicznie.
Pożegnaliśmy się ostatecznie z rodzinami i ruszyliśmy do sali, gdzie mieliśmy
zapaść w sen. Znajdowały się tam zamykane komory, w których należało się tylko
położyć, a dalej już nas nic nie powinno martwić. Większość, jak się potem
dowiedziałam, panicznie obawiała się tego momentu. Ułożyłam się wygodnie w
kapsule, kątem oka spoglądając, jak robią to pozostali. Szklane zamknięcie
opuściło się, usłyszałam kliknięcie i zasnęłam.
Obudziłam się nagle, pełna poczucia, że coś poszło nie
tak, że powinnam jeszcze spać, ale po chwili dotarło do mnie, że minęło kilka
miesięcy. Wszyscy cieszyliśmy się z tego powodu. Szybko pobiegliśmy do głównej
sali konferencyjnej, której centrum stanowił przeogromny monitor, a na nim
widoczna była… nowa PLANETA. Już jutro mieliśmy chodzić po jej powierzchni.
Kilka godzin
później…
Drzwi otworzyły się, wnętrze rakiety zalało jasne
światło, rampa właśnie kończyła się opuszczać. Pierwsi szli dorośli członkowie
załogi, a my z nimi. Wylądowaliśmy na pustyni, lub czymś co przypominało
pustynię.
Niezwykłe doświadczenie.
Chodziliśmy po powierzchni planety, normalnie oddychając i niczym się nie
przejmując. Pierwszy spacer trwał blisko godzinę, następnie wróciliśmy do
rakiety i przeprowadziliśmy badania medyczne, żeby sprawdzić czy wszystko z
nami w porządku. Całe szczęście czuliśmy się świetnie. Samoloty zwiadowcze,
które miały dokładnie zbadać okolice lądowania rakiety, wyleciały na
rozpoznanie. Następnego dnia specjalnymi samochodami pojechaliśmy w
miejsce, w którym ze zdjęć wykonanych przez samoloty wynikało, że znajdują się
jakieś niespotykane formy skalne. I tak było w rzeczywistości. Dojechaliśmy do
lasu głazów. Spacerując między nimi, w pewnym momencie usłyszeliśmy, że coś się
rusza, ale nie byliśmy w stanie dostrzec co to było. Dopiero po dobrej godzinie
doszło do spotkania. Gdy przechodziliśmy obok
nienaturalnie gładkich głazów, one nagle ożyły i schowały się gdzieś pod
ziemią. Kolejnego razu trafiliśmy na malutką dżunglę porośniętą roślinami
burego koloru i znowu na te dziwne stworzenia. Tym razem pokryte były czymś co
przypominało mech. Kiedy podeszliśmy bliżej, ponownie uciekły
Wieczorem podczas kolacji dużo rozmawialiśmy o tym co
się dzieje. Moja koleżanka Ania dala im nazwę Kamburki.
- Dlaczego im
dałam taką nazwę? Spontanicznie, od kamieni w kolorze burym – powiedziała
Ania. Jestem przekonana też, że te
Kamburki żyjące na pustyni odżywiają się pyłem. Chociaż te z dżungli to też
muszą go zjadać.
Od teraz wszyscy postanowiliśmy je tak nazywać.
Czas upływał na beztroskim
zwiedzaniu planety. Pewnego dnia rano stało się jednak coś, co zaważyło na
dalszych losach wycieczki. Złożyli nam wizytę prawdziwi jej mieszkańcy i
zaprosili do swojego miejsca zamieszkania. Byliśmy tymi odwiedzinami bardzo
zaskoczeni. Miejscowi wyglądali jak… jak chodzące gąsienice. Ich świszczące i
mlaszczące głosy, które wydawali, wprawiały nas w obrzydzenie. A największy
strach budziło to, że ich rozumieliśmy. Pomimo wydawanych dźwięków,
porozumiewali się z nami telepatycznie. Siedzieli w naszej głowie.
Na naradzie wybraliśmy delegację, która miała pojechać
do ich siedziby. Należałam do tej ekipy. Postanowiliśmy również, że reszta
załogi poczeka w rakiecie przygotowanej do natychmiastowego startu. Każdemu z
nas podświadomie wydawało się, że jest coś nie tak.
Wieczorem mieszkańcy Ziemi 2 przyjechali po nas
dziwacznym pojazdem latającym. Wsiedliśmy do naszego samochodu i podążaliśmy za
nimi. Oprócz mnie, w skład delegacji wchodził kapitan statku i jeszcze dwie
osoby. Dotarliśmy do celu po trzygodzinnej podróży w ciemnościach. Weszliśmy do
wielkiej kamiennej budowli, a później schodziliśmy w głąb planety dobre kilka
minut. Wszystko odbywało się w ciszy, co mnie mocno niepokoiło. Doszliśmy do
sali wypełnionej tymi istotami. Zaproszono nas na coś co przypominało fotele
zrobione z miękkiego materiału. Bardzo wygodne.
Dowiedzieliśmy się, że nazywają siebie Kabotami, a
planetę Kabot. Są roślinożerni. Opowiedzieli o swojej kulturze i o tym, że są
wędrowcami i szykują się na dalszą wyprawę, ponieważ na tej planecie kończą się
im już zapasy. W jednej chwili zorientowaliśmy się, że chcą wykorzystać nas
przede wszystkim do zebrania informacji o naszej Ziemi. Potrzebują roślinności,
jedzenia. Do tej pory widzieliśmy głównie tereny pustynne, a więc wszystkie
rośliny na tej planecie już zjedli. Nie było czasu na pytanie się o małe
Kamburki. Ze strachu zacisnęłam rękę na poręczy fotela i … urwałam ją. Nie
wzbudzając podejrzeń, chociaż nie wiem jak to się stało, że nie odczytali
naszych myśli, kapitan statku podziękował za przyjęcie obiecując kontynuować
wymianę informacji. Z niepokojem wsiedliśmy do rakiety. Chwilę potem wracaliśmy
przerażeni na Ziemię, przekazując pozostałym informacje o zamiarach Kabotów.
Minęło od tamtej podróży wiele czasu. Ludzie w
czarnych garniturach zabronili nam wspominać o tym co się działo. Tłumaczono,
że mogłoby to niepotrzebnie wzbudzić panikę wśród ludzi, że trzeba w tajemnicy
zastanowić się nad ewentualną obroną przed Kabotami. Do tej pory nikt z nas nie
złamał tej obietnicy, a ja? Ja widocznie jestem zbyt krnąbrna. A poręcz od
fotela z planety Kabot służy mi jako przycisk do papieru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz