Deszcz cichutko uderzał o szklany dach mieszkania na 20
piętrze w jednym z nowojorskich bloków. Było już późno po 10 rano, a
właściciel domu jeszcze mocno spał w swoim rozbebeszonym łóżku. W całym
mieszkaniu panował istny bałagan. Były tam porozrzucane ubrania, butelki,
przewrócona szafa z książkami, a słuchawka luźno zwisała z telefonu
przymocowanego na ścianie. Całość ta niekorzystnie wpływała na ocenę
właściciela. Chociaż książki, które leżały koło szafki: S.W.A.T - Rufiego,
Złamany Miecz - Thythwacka oraz Ostatni Rozkaz - Kubańczyka były największymi
bestsellerami na świecie. Takich książek nie mógł posiadać byle kto, samo zero,
tylko człowiek inteligentny, bogaty, zajmujący dobre stanowisko w pracy,
zarabiający duże pieniądze. I rzeczywiście, w łóżku spał Zbigniew Hopkins -
prawie najlepszy agent FBI w kraju. To on w roku 1998 był na koncercie
Kosynierów i wyszedł rozebrany do naga na scenę. To on pomógł przejść starej
babci przez ulicę, a później ją zabił bo mu podziękowała. To on jako dobry
obywatel swojej ojczyzny przeleciał córkę Billa Clintona. Wszystko to
świadczyło, że był on jednak kompletnym idiotą, ale nie do końca. Miał swoje
mieszkanie, a tam w Stanach, za gówno nie dostaje się kanciapy.
Bohater w swoim mieszkanku.
Zbigniewa około 13 obudził przestający padać deszcz.
- Kurde, chamy, nigdy nie mogę się wyspać - leniwie
wybełkotał Zbigniew pod nosem, jakby ktoś kazał mu to powiedzieć, bo właśnie
pisze o nim opowiadanie.
Wstał z łóżka i poszedł do kibla się odlać. Po tym
incydencie w samych gaciach jak cham, siadł na taborecie w kuchni, rozmyślając
czy naje się jajecznicą czy salcesonem.
Kuchnie facet miał wyjątkowo dużą i ładnie urządzoną.
Pod samą ścianą stała kuchenka gazowa i zlew, z drugiej mańki koło okna stała
lodówka, obok niej przyczepione były szafki bez drzwi i tradycyjnie na środku
stał stół.
Myślał z pięć minut co zjeść i zrobił w końcu
jajecznice, bo nie miał salcesonu w lodówce. Po skończonym obiedzie
położył słuchawkę na telefonie i poszedł ogar… posprzątać dom, przy okazji
znalazł klucze do samochodu, których szukał od tygodnia. Po godzinie
pracowitego sprzątania, jego mieszkanie wyglądało zupełnie inaczej, ale nadal
chodził w samych gaciach i wyglądało to, jakby było lato i mieszkałby sam na
wsi. Poszedł do łazienki i wziął prysznic jak Ben w "Alien Incident".
Później ubrał się w garnitur i był już innym człowiekiem.
Wiosenne popołudnie było bardzo ciepłe. Deszcz, który
niedawno padał orzeźwił powietrze i nie miało się wrażenia, że oddycha się
smołą. Zbigniew wyszedł z klatki schodowej i skierował się na parking, na
którym stał jego samochód. Z zadowoleniem otworzył drzwi auta i zapalił motor. Ryk
silnika przestraszył dzieci, które bawiły się w kałuży obok osiedlowego kibla
dla zwierząt. Zbigniew założył czarne okulary jakby był agentem X-COM i ruszył
w miasto.
Ulice miasta były bardzo zatłoczone. Hopkins często
musiał używać wulgarnych słów, żeby przestraszyć innych kierowców, co nie
dawało jednak żadnych efektów. O 16 przyjechał pod główną siedzibę FBI.
- Witaj Kaczy Łbie - powiedział Zbycho wychodząc z
samochodu do frajera siedzącego w kartonie i jedzącego bociany.
- Witaj Hopkins - coś się tak wystroił, umarł Ci ktoś,
czy co?
- Umarł to jeszcze nie, ale wkrótce może umrzeć babka
w szpitalu.
- To dlaczego nie jesteś teraz przy niej? - zapytał
zdziwiony Kaczy Łeb.
- Po co mam tam być? Nawet jej nie znam. Czy muszę być
przy każdym kto umiera?
- No nie, oczywiście że nie.
- To bądź cicho bo Cię zastrzelę - uśmiechną się do
niego Hopkins. Dobra Kaczy spadam, szef na mnie czeka.
- Powodzenia, od Waldka wiem, że będzie na ciebie
najeżdżał niczym tramwaj najeżdża na te no... nieważne.
Hopkins wszedł schodami na górę i otworzyły się przed
nim rozsuwane drzwi. Jak skończony boss wszedł do głównego holu, gdzie
przywitała go recepcjonistka Maryla.
- Cześć Hop... - nie dokończyła jednak mówić, bo
bezwładnie osunęła się na biurko.
- Witaj Marylo - powiedział przelotnie Hopkins, nie
robiąc sobie nic z tego, że to bydle za biurkiem zemdlało.
Zawsze
na jego widok Maryla dostawał ataku koło kości ogonowej i śmierdziało później
od niej czymś takim jak wtedy gdy Tytus, Rufi i Kubańczyk wynosili zgnite
ogórki z piwnicy.
Zbigniew tymczasem zdążył już wejść do windy razem z
młodą dziewczyną imieniem Bronisława. Przynajmniej tak było napisane na jej
identyfikatorze przyczepionym do granatowej bluzy, na dużych widocznie
sztucznych piersiach.
- Przepraszam panią. Wiem, że ma pani sztuczne piersi
- z zadowoleniem zaczął rozmowę Hopkins opierając się łokciem o ścianę windy
obok głowy dziewczyny. Tak, zapewne się pani zastanawia skąd ja to wiem? otóż
oświecę panią. miałem kiedyś z podobnymi do czynienia. ChciałEM także dodać, że
ma pani piękne i zgrabne nogi.
- Naprawdę? - odparła Bronia rozpinając koszulę. Tak
bez kitu to jestem Bronek, a moje piersi są jak najbardziej naturalnymi
pomarańczami.
- Czy ja kiedyś powiedziałem, że ma pan ładne nogi? - powiedział
"nieco" oszołomiony Hopkins.
- Nie, chyba nie, nie przypominam sobie tego. A czy
wcześniej się nie spotkaliśmy, może wtedy pan to powiedział?
Winda
na szczęście zatrzymała się, a Hopkins
wybiegł z niej niczym aeroplan. Biegł by zdążyć do swojego szefa. Wolał żeby go
opieprzał, niż towarzystwo pana Bronisława, czy jak mu tam.
Zatrzymał się przed drzwiami pokoju swojego szefa
Skajnera, wziął głęboki oddech, poprawił garnitur, zapukał i wszedł. W pokoju
na pierwszy rzut nie było niczego, tylko gęsta mgła o zapachu gówna, oj
przepraszam, papierosów, spowijająca chyba wszystko. Po chwili jego wzrok
przyzwyczaił się i zobaczył w gabinecie dwóch mężczyzn, swojego szefa i
robiącego wieszak dla siekiery faceta.
- Kurde, Hopkins, ty pedale - krzyknął szef.
- Spieeeprzaj - przeciągnął swoje słowo Hopkins.
- Jak podrzędny agencie możesz tak do mnie mówić?
- Co chcesz panie szefie? Nie chce mi się z tobą
rozmawiać, więc wal szybko.
- Słuchał palancie masz za zadanie...
Hopkins nie słuchał tego pierdoły tylko rozglądał się
po jego biurze. Zauważył, że na ścianach były powieszone różne plakaty gołych
ludzi trzymających się za ręce, co oczywiście było nieprawdą, ale cóż…. Były
tam też jakieś szafki z dokumentami i złoty, (przynajmniej tak się wydawało
Hopkinsowi) łańcuch do zapinania krów na polu ażeby czasem nie umknęły. I to by
było na tyle.
- Zrozumiałeś chamie? Masz tu akta i się wynoś.
- Spadaj - rzucił mu na odchodne Hopkins i trzasnął
drzwiami, aż wyleciała szyba. Zbyszek natychmiast prysną z tego miejsca, zanim
usłyszał jak kawałki szkła zbliżają się ku kamiennej posadce.
Wrócił do domu przed 20, po drodze wstąpił do sklepu
po drugiej stronie ulicy, żeby kupić coś na kolację. Robiło się już ciemno więc
zapalił w pokoju światło i usiadł wygodnie na fotelu podkładając sobie pod nogi
pufę. Obok siebie położył zakupy, znalazł pilota i zaświecił telewizor. Na
dworze nadal bawiły się dzieci, lecz nie hałasowały już tak jak z rana.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie komary latające wokół zapalonej lampy. Gdyby
miał firanki to nie byłoby problemu, a tak jutro będzie miał bąble. Nie myślał
nawet o zamykaniu balkonu, bo duszności nie znosi jeszcze bardziej. Zgasił
lampę i w spokoju poświęcił się telewizji, chrupiąc chipsy i siorbiąc
colę. W telewizji przeleciał ESCAPE i nie było już nic ciekawego. Koło północy
zaczęło grzmieć i błyskać. Zbigniew postanowił, że pora się trochę przespać.
Pościelił łóżko, wstąpił do łazienki i do kibla, zmówił paciorek i ognia w
piernaty.
Na dworze rozpadało się na dobre, Zbysio w tym czasie
spał już w najlepsze. Z samego rańca, gdy ludzie wybierali się do pracy w
zamku Hopkinsa coś zatrzeszczało. Trzeszczało tak jeszcze przez chwilę, do
momentu, w którym otworzyły się drzwi. Do kanciapy wszedł facet w długim
płaszczu i z kapeluszem na głowie. Wyglądał jakby był detektywem za czasów
prohibicji. Zdjął swoje lakierko-mokasyny, założył domowe rzymki i podążył po
cichu do kuchni, żeby nie obudzić gospodarza. Ze swoich toreb (takich jak
amerykanie noszą zakupy) zaczął wykładać na stół produkty żywnościowe. Miał tam
między innymi ziemniaki, mięso, pomidory, cebulę, jajka, mąkę i pół kilograma
konia w proszku, nie wspominając o mleku dla kota Burka.
Jack Orlando
- Choć Burek, dam ci mleka - powiedział facet, który
rządził się w kuchni.
Zza
szafki wyszedł biały kot i zaczął się łasić do żywnościowego dawcy.
- Masz tu konia w proszku, oby ci się go dobrze jadło.
Facet wyszedł z kuchni do przedpokoju i zdjął nakrycie
wierzchnie, poczym wrócił skąd przyszedł. Umył łapy i postępował zgodnie z
czynnościami jakie towarzyszą przy robieniu kotletów mielonych i gotowaniu
ziemniaków.
Po godzinie, gdy ostatnia porcja kotletów smażyła się
na patelni, a w domu było je wszędzie czuć, Hopkins w końcu zaczął się budzić.
- Jack, to ty? - powiedział śpiącym głosem. Jak to
dobrze, że robisz coś do jedzenia, umieram z głodu. Chipsami nie można się
jednak najeść.
- Witaj stary - przywitał się Jack wchodząc do
sypialni. Jeszcze chwila i będzie obiad, ty tymczasem weź prysznic i się
ubierz. Po obiedzie idziemy na zakupy.
- Będziemy kupowali ubrania jak dziewczynki?
- Bardzo dobrze Zbychu, będziemy.
Hopkins zszedł z wyra i poszedł wziąć na siebie wody.
Facet, który rządził się w kuchni to Jack Orlando - doświadczony życiem (43
lata) i pracą były detektyw, który był
najlepszy w swoim fachu, ale to było już dawno. Obecnie dysponował pokaźną
gotówką i jako jedyny w USA miał oryginalną wersję Kompendium X-COM.
Tymczasem Jack skończył nakładać obiad na talerze. Do
kotletów i ziemniaków zrobił jeszcze pomidory z cebulką.
- Zbychu pośpiesz się. Ja też jestem głodny.
- Już idę. Jak mamy iść na zakupy muszę być czysty,
żeby nie zabrudzić przymierzanych ubrań.
Zaserwowane
danie przez Jacka, a przy tym położone na czystym białym obrusie wzbudziło
zachwyt w Hopkinsie.
- Zjadłbym jeszcze. Zostało tam jeszcze coś.
- Niestety Zbychu nie. Skoro sobie podjadłeś zrobimy
wyjazd na zakupy.
- Yyyy.
Dzisiejszy dzień nie był zbyt upalny. Słońce coraz
zachodziło za szare chmury płynące leniwo po niebie. Szli największymi ulicami
miasta, przy których były sklepy najlepszych firm robiących stylowe i
eleganckie ubrania dla każdego. W sklepach tych kupowali sami najbogatsi i
najsławniejsi ludzie. Jack ani Hopkins co prawda do takich się nie zaliczali,
ale znali dobrze właściciela jednego z tych ekstrawaganckich sklepów. Kiedyś
bardzo dawno temu Jack uratował mu życie.
Właśnie wchodzili do sklepu, kiedy to niespodziewanie
podbiegły do nich dwie młode dziewczyny.
- Cześć wam - krzyknęły.
Jack
i Zbyszek stanęli jak wryci. Radości ich nie było końca. Przytulili dziewczyny
tak mocno, że te musiały użyć techniki Krav Maga, żeby się od nich uwolnić.
Widok był straszny, dwie młode niskie dziewczyny stojące nad leżącymi dwoma
facetami. Jednak nie mieli im tego za złe, wiedzieli, że były komandosami X-COM
i to dobrymi. A były to Pi i Sigma, dwie najlepsze swoje przyjaciółki.
Przyleciały właśnie z Polski z chłopakami z X-COM -u na wakacje, by
pokupować sobie jakieś fajne ciuchy i kosmetyki do pindrzenia się.
- Jak to dobrze, że znów się spotykamy - powiedział
Hopkins.
- Czy są z wami bosy z X- COM? - wtrącił Jack.
- Tak są, tylko że wydawało im się że widzą ufo i
poszli go szukać. Nam dali wolną rękę.
- To dobrze się składa, razem ze Zbyszkiem postawimy
wam ubrania i kosmetyki.
- W sumie mamy swoje pieniądze - powiedziała Sigma.
- No, ale my rządzimy i pozwolimy wam kupić to co
będziemy chciały - przytulając się do przyjaciółki powiedziała śliczniutka Pi.
- Jesteśmy zaszczyceni - odparł Jack otwierając drzwi
sklepu.
Dziewczyny
weszły do sklepu, a Jack ze Zbyszkiem mogli pozostać na zewnątrz i uciec, ale…
też weszli.
Sklep był bardzo duży i cały był zrobiony ze szkła, od
szyb poprzez podłogę, fotele, przeźroczyste przymierzalnie, stoliki, pułki z
ubraniami, aż do samego sufitu. Chodzili i przymierzali ubrania przez
jakieś 5 godzin, aż do zamknięcia sklepu. Oczywiście dziewczyny chodziły same,
więc na podglądanie ich ze strony Zbyszka i Jacka nie było mowy. Chociaż nawet
gdyby chcieli, to musieli się powstrzymać, wiedząc jak potężna jest wspaniała
MOC - X - COM. Wszyscy spotkali się przy tylnych drzwiach sklepu, a chłopcy na
posyłki zanosili wybrane przez dziewczyny ubrania do dwóch samochodów
oczywiście.
- Proszę państwa - mówił szef sklepu. Starał się być
uprzejmy w obecności dwóch dam. Widzę że dużo państwo kupili, komu mam wypisać
rachunek.
- Milović nie ściemniaj pedrylu, masz kasę i nie bądź
taką ciotą - Jack nie starał się być miłym. Najwyraźniej nie wiedział ile
rzeczy może zaspokoić PI i Sigmę.
Dziewczyny
podały adres hotelu facetom z samochodów, pożegnały się ze Zbyszkiem
i Jackiem i ruszyły ostro w poszukiwaniu taksówki, którą znalazły gdy tylko
Pi podniosła swoją rączkę.
Jack ze Zbyszkiem także wracali do domu.
- Jack - powiedział Zbyszek, przerywając długą ciszę.
Będę musiał jutro pojechać w jedno miejsce, mam tam sprawę do zrobienia.
- Szef ci kazał? - zapytał Jack.
- Tak - odparł mu Hopkins i stanął w miejscu.
Obok
nich przechodził bodajże Magija.
- Hej, ty chłopie, ty jesteś od Hamulca? - krzyknął
Hopkins.
- To ja - odparł mu Magija i poszedł dalej.
Tego
dnia nic już nie mogło ich zdziwić.
Tymczasem
w hotelu.
- Gdzie one są? - mówił zdenerwowanym głosem Tytus.
Powinny już dawno tu być.
- Oj Boże, nie przejmuj się tak nimi i tak wrócą,
przecież jesteśmy najbogatszymi ludźmi na świecie - powiedział Kubańczyk.
- Wiem o tym, ale jak Pi coś się stanie to nie daruję
sobie tego. Nie powinniśmy ich byli puszczać same na miasto. (jaka wieś)
- Oj tam - bąkną Kubańczyk.
Rufi tymczasem siedział w kuchni i rozpakowywał 15
paczkę Chitosów. Właśnie wnosił je do pokoju, kiedy weszły dziewczyny, a za
nimi frajerzy, którzy przynieśli zamówione wcześniej przez nie ubrania. Od razu
cała trójka zerwała się z miejsca , żeby ich otłuc, lecz Pi powiedziała, że to
tylko jelenie z firmy przewoźniczej. Dostawcom nie chcieli dać nic pieniędzy,
już samo to, że zobaczyli bosów z X-COM było wystarczającą nagrodą.
Po dwóch godzinach gdy Tytus miło uśpił Pi zaczął grać
w Terror from the Deep. Rufi, Kubańczyk i Sigma w tym samym czasie oglądali na
TV Polonia Seksmisję i bardzo głośno się śmiali. Dobrze, że tego Pi nie
słyszała, bo byłaby zła gdyby się obudziła. Na pewno śniło się jej coś fajnego
bo leciutko uśmiechała się przez sen.
Tytus grał i grał i natknął się na poważny problem.
Nie mógł mianowicie wysłać komandosów na swoje łodzie podwodne. Zastanawiał się
co tu takiego robić, żeby się udało i w końcu zdenerwowany postanowił, że
zadzwoni do kumpla, do Polski. Wyszedł cichutko do ciemnego przedpokoju i
zapalił światło. Na niskiej szafce stał telefon, podniósł słuchawkę i wykręcił
numer. Trochę poczekał i usłyszał głos w słuchawce.
- Halo?
- Dzień dobry, czy zastałem Piotrka? - powiedział
Tytus.
- Tak, to ja.
- Cha, cześć Lechu, mówi Tytus. Wiesz rozpakowałem
właśnie twojego Terrora i grałem sobie, ale mi wszystkich powybijali na
akcji. Mam nowych chamów, ale nie mogę ich przydzielić do łodzi.
- Jak to nie możesz? Zaznaczasz ich i już.
- No tak, ale nie da się…
- Jak to się nie da?...
- No nie da się!
- A wróciła ci już ta łódź do bazy.
- Jak łódź? - pytał ciągle Tytus.
- No Tryton.
- Nie mam już takiej, została tam bo mi ją rozwalili.
- Więc kup ją i gdy ją będziesz miał to ich
zaznaczysz.
- Ano tak, bo u nas już ciemno. No dobra Lechu dzięki
- jak przyjadę to ci przegram na te dyskietki moje mangi. To na razie.
- Cześć - pożegnał się Lecho.
Tytus
dalej w tą gierkę nie grał.
Nad ranem gdy wszyscy spali, Sigma była już na nogach
w kuchni i próbowała robić najwyraźniej coś do jedzenia. Ciekawe czy to co
zrobi będzie dobre? Każdy wiedział, że Tytus z nich wszystkich umie najlepiej
gotować. (DooMowa Kuchnia – przypis z 05.03.2015)
W
domu Hopkinsa.
Hopkins zapoznał Jacka z tajnymi dokumentami i obaj
ruszyli pod wskazany adres. Według wskazówek dotarli na starą farmę za miastem,
gdzie popełniono masową egzekucję na ludziach. Zadaniem Hopkinsa Zbigniewa było
znalezienie jakichś szczegółów, przedmiotów, poszlak, które mogły by wskazać
zabójców. Gdy tylko wyszli z wozu od razu udali się do głównego budynku
gospodarczego tj. do obory. Przeszukali go milimetr po milimetrze, aż w końcu
Jack coś znalazł.
- Ty, mam coś.
- Co jest? - spytał Hopkins.
- Coś takiego zielonego, jakiś płyn czy coś, nie wiem
co to jest… - ciągną Jack.
- Dobra zabieramy to i jedziemy do laboratorium, nic
oprócz tego tu nie znajdziemy!
Po
przyjeździe do głównej siedziby FBI.
- Jack, zaczekaj tu - do laboratorium mają tylko
dostęp pracownicy. Nie zajmie mi to dłużej jak kilka minut.
Hopkins wszedł do budynku i zszedł schodami na dół
(recepcjonistka znowu zemdlała). Otworzył drzwi laboratorium. Wewnątrz przy
aparaturze stało dwóch agentów.
- Mulder - spadaj od mikroskopu, ale już.
- Odwal się od niego Hopkins - powiedziała agentka
Dejna.
- Weź cioto idź grać w filmach - rzucił jej Hopkins.
Spadaj od tego mikroskopu Mulder. Mówię to po raz ostatni.
- Prawda leży gdzieś tam!!! - krzyknął Dejwid.
- Mam to w dupie, idź stąd.
Dejwid szybko wybiegł, a Dejna za nim. Hopkins postał
z minutę w laboratorium, rozglądając się po nim i wyszedł. I tak nie umiał
obsługiwać mikroskopu.
- Nic nie odkryłem - powiedział Zbigniew do Jacka
siedząc już w samochodzie.
- Wiedziałem, dajemy sobie z tym spokój. Jedź na
chatę, jestem głodny.
Hopkins otworzył drzwi swojego mieszkania i wszedł do
środka. Jakżeby inaczej zrobił to też Jack. Rozebrali się w przedpokoju i
poszli do kuchni na wyżerkę. Zbigniew otworzył lodówkę i dostał oświecania jej
lampką.
- Kurde Jack, nie ma nic do jedzenia.
- Nosz kurwa maćl. Ty nigdy nic nie masz. Zadzwonię do
X- COM- u, może się do nich wprosimy na obiad.
Jack wszedł do przedpokoju zaraz pobladł (he, he).
Zapomniał biedny, że telefon jest w pokoju gościnnym. Wrócił więc do pokoju,
wyjął notes i wystukał numer do hotelu. Po chwili odebrał Kubańczyk.
- Halo.
- Dzień dobry. Mówi Jack Orlando, czy moglibyśmy ze
Zbigniewem Hopkinsem przyjść do was i zjeść z wami obiad.
- Obiad? - spytał zaciekawiony Kubańczyk. Pewnie,
przyjdźcie. My co prawda jesteśmy już jakby po obiedzie, ale może znajdą się
dla was jakieś resztki.
- Dziękujemy, zaraz przyjedziemy.
Jack
rzucił słuchawkę i z zadowoleniem ruszył w kierunku drzwi.
- Jedziemy, jedziemy - cieszył się pytająco Hopkins.
- Ubieraj się szybko Zbychu, bo nic dla nas niedługo
nie będzie.
W apartamencie X-COM - u panował spokój, wszyscy byli
spasieni obiadem i oglądali kineskop. Po 15 minutach przyjechali
oczekiwani goście. Weszli do pokoju od razu zasiadając do stołu, gdzie czekał
już na nich ciepły obiad. Widać było, że to co dostali nie bardzo im smakowało,
ponieważ wykrzywiali się przy każdym kęsie. W sumie nie ma się czemu dziwić,
było to przecież jedzenie ugotowane przez Sigmę. Wszyscy gospodarze przyglądali
im się uważnie, mając nadzieję, że nie wybuchnął śmiechem.
- Dobre, bardzo dobre - powiedział Jack skończywszy
jeść.
- Tak, bardzo pyszne - przytakiwał Zbyszek.
- Cieszymy się, że wam smakowało, ale możecie już
sobie iść. Prawda? - powiedział Rufi.
- Tak, tak, jest już późno, musimy iść - mówili
goście.
- To dobrze, wiecie gdzie są drzwi, do widzenia.
Jack
i Hopkins szybko zeszli do samochodu i odjechali do domu.
Tymczasem w hotelowym pokoju nie było końca śmiechów.
Całe zachowanie jedzących, zostało uwiecznione na kamerze.
- To dobry film, prześlijmy go do Śmiechu Warte -
powiedziała Sigma.
- Daj spokój, przecież to Śmiechu Warte to gówno -
odparł Kubańczyk.
- Proponowałbym trochę się przejść po mieście. Może pozwiedzalibyśmy
jakieś zabytki, których tu niema? - powiedział Rufi.
- Możemy iść, chyba nic nie stoi nam na przeszkodzie,
prawda? Pójdziemy Tytusku - powiedziała Pi.
I
wyszli.
Chodzili po ulicach i byli w Parku i w Muzeum byli i
przy fontannie byli i w Ratuszu i chodząc tak stanęli przy słupie
ogłoszeniowym. Stali tak i stali, a najbardziej stał Tytus, bo zapomniał, że
grają jutro ( tzn. KOSYNIERZY ) koncert w Nowym Jorku.
- Kurde - zapomniałem walnął się w czoło Tytus. Będę
musiał pójść do chłopaków i powiedzieć, że jestem. W ogóle muszę zobaczyć
czy oni są.
- To pojedziemy razem - zaproponowała Pi. Przy okazji Sigma
pozna pozostałych artystów muzyków.
- Tak, bardzo proszę - uśmiechnęła się leciutko do
Tytusa Sigma.
Tytus
zaczął palić Jana i nie widział tego co ona robiła.
Tymczasem Jack ze Zbyszkiem leżeli zarzygani w domu
Hopkinsa (czyżby zaszkodziło im jedzenie??!?).
- Już nigdy nie będę jadł u znajomych - jęczał Jack.
- Miało to być opowiadanie o mnie, miałem być głównym
bohaterem, niezniszczalnym, a tu proszę. Leżę i nie wiem czy przeżyję do rana -
żalił się Zbyszek.
- Jakiś gól? - zapytał autor, czyli ja.
- Tak, proszę już o mnie nie pisać.
- Bardzo dobrze, będę teraz pisał tylko o nich, a ty
jesteś głupim zdzisem.
Według
tego co napisałem piszę dalej.
Kosynierzy zatrzymali się w dużym hotelu (nieważne
jakim). Z samego lotniska towarzyszyły im miliony fanów. Z trudem można się
było przedostać na zarezerwowane dla nich piętro. Ale w końcu im się udało. Nie
obyło się jednak bez nieporozumień. Otóż nie chcieli ich wpuścić tam przez
jakieś 3 sekundy, a to hańba. Zostało zwolnionych wtedy chyba z 20 ochroniarzy
Kosynierów, że nie rozpoznali jednego z nich. Hańba jak chuj.
Przywitali się, jakby się dawno nie widzieli. Tytus
tymczasem dorwał się do swojej basówki i wycinać zaczął solówki. Gdy wszyscy
byli najedzeni i obgadali ze sobą niektóre sprawy, postanowili że zagrają
jeden, może dwa utwory. Sigma była zachwycona (bo myślała, że grali dla niej).
Kosynierzy dali prawdziwy popis swych umiejętności. Po prywatnym koncercie
gadali ze sobą jeszcze do późna po północy.
Brejdak i Tytus
Tytus i Bass
Następnego
dnia.
X-COM razem z Kosynierami, byli już na miejscu, gdzie
miał się odbyć koncert. Atmosfera była luźna, muzycy nie mieli tremy przed
występem jak inne kapele.
- Chodźcie nie wyjdziemy na scenę - śmiał się Tytus.
- A no niby, że nie przyjechaliśmy - wtrącił Magija.
- No, powiemy że nam się nie chce - dopowiedział
Brejdak.
- Albo nie chłopaki, wyjdziemy i zagramy na scenie -
wtrącił Mati.
- Ej, to jest całkiem dobra myśl - przytaknął mu Tytus.
Zastanawiali się jeszcze trochę, a tymczasem reszta
X-COM- u wraz z dziewczynami chodziła po dużej areno scenie, myśląc ile
milionów ludzi przyjechało na ten koncert. Od razu rozpoznano w nich X-COM i
tłum zaczął krzyczeć ile wlezie z podniety, a raczej ile wylezie…
15 minut potem wyszli Kosynierzy i dali takiego czadu,
że strach o tym pisać, bo nie oddałoby się tak wspaniałej atmosfery, bo po
prostu brak na to słów. Wykonali swoje najlepsze utwory. 40 razy
wychodzili na bisa i qui. Dzień skończył
się o 4 nad ranem.
Wszyscy nie przesadzając spali do 13. Niestety (
Newstety Jasuny ) po obiedzie Brejdak, Mati und Magija musieli wyjechać do
Polski. Zsieciowali sobie komputery więc ino się im nie dziwię.
Chłopcom i nie chłopcom z X-COM zostało jeszcze tydzień
wakacji więc postanowili, że dobrze to wykorzystają. I rzeczywiście nie nudzili
się, a co robili to może już sobie sami wymyślcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz