Obudziłem
się. Wszechstronne ciepło dało mi rozkosz ulgi i miałem teraz pewność, że nie
leżę gdzieś pod mostem. Usiadłem na łóżku przecierając zaropiałe oczy. Spałem w
ubraniu, gdyż wróciłem nad ranem z nocnej libacji u mojego kumpla z Orion
Burger. Podszedłem do regału i włączyłem kasetę Kosynierów. Dwa głośniki 200W
umieszczone po bokach mego łóżka dały o sobie znać.
Mój pokój
Wyszedłem chwiejnym krokiem
z pokoju kierując się w lewą stronę. Doszedłem do pokoju na końcu korytarza.
Zapaliłem światło i stało się. Wypieprzyło korki na całym piętrze, bo trzeba
przyznać, że mój dom, a właściwie dom wujka Alberta, u którego spędzam wakacje,
jest dwupiętrowy. Zszedłem schodami na dół i poszedłem do kuchni, gdzie z
kredensu wyjąłem zapasowe korki. Poszedłem teraz do piwnicy i włożyłem korek.
Zadziałało, bo znowu słychać było Kosynierów. Niebyła to taka zwykła piwnica,
mieściło się w niej laboratorium mojego wujka, który miał fioła na punkcie
robienia wynalazków i tak np. zrobił łapkę na muchy na samo naprowadzane
rakiety. Wiecie, rakieta dosięga celu, czyli muchy i bum… nie ma muchy.
Przebąkiwał też coś o maszynie teleportującej. Stał też tam jego własny
komputer, którego nie pozwalał mi nigdy dotykać, ale teraz przecież wujka nie
było. Włączyłem go i oczom moim ukazał się komunikat:
"Ben, ratuj. Porwali mnie obcy."
Ben to
oczywiście ja, ale jakoś nie byłem przekonany w wiarygodność tego komunikatu.
Pewnie wujek wiedział, że pod jego nieobecność włączę komputer i chciał
zażartować ze mnie, bo dzisiaj jest Hallowen święto duchów - najgłupszy dzień w
roku. Poszedłem z powrotem do pokoju, gdzie wypieprzyło korki i z małej szafki,
na której stała lampka wziąłem klucz do szafy, z której wyciągnąłem ręczniki.
Chwilę później zadzwonił telefon. Odebrałem go i spotkała mnie miła
niespodzianka. Dzwonił do mnie mój stary kumpel George Stobbart i mówił, żebym
do niego przyleciał. Zgodziłem się bez zastanowienia. Po skończonej rozmowie
zadzwoniłem na lotnisko, gdzie zarezerwowałem miejsce na najbliższy lot do
Paryża. Tak, tak, do Paryża. Miałem jeszcze 2 godziny, więc poszedłem do
łazienki i wziąłem prysznic. Później szybko się spakowałem, wziąłem trochę kasy
i wyszedłem z domu. Na zewnątrz oślepiło mnie białe światło, które szybko
uciekło do góry. Może wujka naprawdę porwali obcy?
George Stobbart
Lot do
Paryża nie trwał długo. Na lotnisku czekał na mnie George. Czule, ale bez
przesady się przywitaliśmy. Wzięliśmy taksówkę i kazaliśmy się zawieść do
kawiarni Bistro, gdzie 2 lata temu rozpoczęła się pierwsza poważna przygoda
Georga z templariuszami. Było bardzo gorąco. Usiedliśmy pod parasolem,
zamówiliśmy piwo oraz lody i rozmawialiśmy o różnych sprawach.
Powiedziałem mu o tajemniczym komunikacie i o tym, co widziałem przed domem.
Powiedział, że nie ma pojęcia co to mogło być, ale zaproponował mi wyjazd do
Polski, a dokładnie do Lublina, gdzie swoją siedzibę ma X-COM, a jego
głównodowodzący są jego kolegami. Zaproponował mi także, żebyśmy najpierw
pojechali do Lachmarne w Irlandii, gdzie pokazałby mi czterolistną koniczynę
wielkości psa umieszczoną nad wejściowymi drzwiami w tamtejszej gospodzie.
Oczywiście przystałem na tę propozycje. Siedzieliśmy jeszcze w kawiarni jakieś
15 minut po czym udaliśmy się do domu Nicole - dziewczyny Georga, która jest
fotoreporterką w paryskim dzienniku "La Liberte". Mieszkała ona
w dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Jarry. W domu nie było nikogo, więc
podeszliśmy do staruszki sprzedającej kwiaty i spytaliśmy się czy nie
widziała wychodzącej, czarnowłosej dziewczyny. Odpowiedziała, że jej nie
widziała… Była godzina 15, a nasz samolot do Irlandii odlatywał o 18. Żeby nie
marnować czasu poszliśmy zwiedzać Paryż. Byliśmy w hotelu Ubu, jakimś muzeum i
w Kościele Mountfacon. Przed osiemnastą zjedliśmy jeszcze hamburgery w paryskim
Macdonaldzie i poszliśmy na lotnisko.
Gdy
przylecieliśmy do Irlandii, musieliśmy jeszcze poczekać 20 minut na autobus do
Lochmarne. Jazda była ciężka, a autobus, którym jechaliśmy miał chyba ze 100
lat. George powiedział, że już kiedyś nim jechał i nic od tamtego czasu się w nim nie zmieniło. Na przystanku czekał
na nas Maguire, znajomy Georga. Przedtem George zadzwonił do niego z lotniska.
Maguire zaprosił nas do siebie na wieczerze. Jedliśmy prawdziwe irlandzkie
potrawy, których nazw nie znam. Po kolacji Maguire zaprowadził nas do pokoju na
poddaszu, gdzie położyliśmy nasze rzeczy i wyszliśmy na dwór. Poszliśmy pod
gospodę i obejrzeliśmy koniczynę wielkości psa. Później skierowaliśmy się do
zamku, gdzie w małej salce George pokazał nam tajemnicze przejście. Po krótkiej
wycieczce wróciliśmy do domu Maguirea, gdzie po ciężkim dniu z zadowoleniem ułożyliśmy
się do snu.
Następnego
dnia o godz. 13 byliśmy już na lotnisku. Mieliśmy lecieć do Polski, by
zasięgnąć rady specjalistów w związku z tajemniczym komunikatem. Wylądowaliśmy
na lotnisku w Warszawie i gdy tylko wyszliśmy podszedł do nas nie kto inny, tylko
Marek Hopper. Przywitaliśmy się z nim ze zdziwieniem, bo przecież nikt nie
wiedział, że mamy przylecieć. On odpowiedział, że X-COM wie wszystko.
Musieliśmy mu uwierzyć na słowo. Pojechaliśmy podstawionym samochodem do
oddziału X-COM w Warszawie i stamtąd, z dachu 40 piętrowego budynku
wystartowaliśmy helikopterem do Lublina. Lecąc oglądaliśmy piękne krajobrazy
Polski, gdy nagle przed samym Lublinem usłyszeliśmy jaskrawy błysk i głośny
huk, aż zarzuciło helikopterem. Sekundę później zobaczyliśmy palący się obiekt,
który z zawrotną prędkością zbliżał się ku Ziemi. Taki sam widziałem przed
domem wujka, tylko, że tamten się nie palił. Marek powiedział, że był to statek
obcych zestrzelony prawdopodobnie przez dwa patrolujące okolice Interceptory. I
rzeczywiście chwilę później obok nas przeleciały dwa samoloty. Spytałem się go
skąd wiedział, że były to akurat Interceptory. A on z uśmiechem na twarzy
odparł, że poznał to po rodzaju zniszczenia na pojeździe obcych.
Wylądowaliśmy
na krytym lotnisku i przeszliśmy do głównej sali obrad, gdzie czekali na nas
Tytus, Kubańczyk i Rufi. George przedstawił mnie im, a oni przyjęli mnie bardzo
"przyjaźnie". Powiedzieli żebyśmy najpierw odpoczęli po długiej
podróży, a później przy kolacji opowiedzieli im o naszych kłopotach. Dali
znak Markowi, żeby nas poprowadził do naszych pokoi. Marek wskazał nam kwatery
bogato wyposażone w różne przydatne rzeczy. Wewnątrz ich stał telewizor, radio,
komputer, butla z gazem, a łóżko było wodne, a ustęp przeźroczysty. Tradycyjnie
mieliśmy się tam czuć jak u siebie na chacie, w domu, w dupie, w kartonie czy
jeszcze gdzie tam, np: pod mostem, w lesie, ciemnej ulicy, zarzyganym łóżku
starszego brata lub osranym przez młodszą siostrę kiblu. Szybko wziąłem
prysznic i 10 minut później byłem w pokoju Georga, który powiedział, że o 20
podają kolację.
Punktualnie
godzinę po 19 do pokoju wszedł Marek i poprosił abyśmy przeszli do prywatnej
jadalni, gdzie ucztowali trzej bogowie z X-COM-u. Wytłumaczyłem im swój
problem, a oni postanowili mi pomóc. Przygotowania do akcji odbicia mojego
wujka z rąk obcych trwały niecałe 3 dni. Do mojego miejsca zamieszkania,
którego autor tego opowiadania nie zna, odlecieliśmy specjalnym samolotem. Gdy
znaleźliśmy się przy moim domu, żołnierze X-COM zaczęli dokładnie badać teren,
lecz niczego nie znaleźli. Czekaliśmy tak 5 dni, licząc, że obcy może się do
nas odezwą. I następnego dnia rzeczywiście, drogą radiową skontaktowali się z
nami, że chcą rozegrać mecz piłki nożnej na stadionie, który wyczarują. Jeżeli
my wygramy to odzyskamy wujka, a jeżeli nie… to wiadomo. Razem z żołnierzami
X-COM-u zaczęliśmy ostro trenować przed spotkaniem, aby nie dać się pokonać, co
oczywiście było absurdem.
Trzy dni
później wchodziliśmy na murawę wyczarowanego stadionu. Spotkało nas nie miłe
rozczarowanie. Przeciwnikami naszymi byli wprawdzie ufoki, ale pod postaciami
najlepszych gwiazd footballu takimi jak Romario czy Ronaldo. Nie było innej
rady jak zmobilizować się i dokopać skurczybykom w nierównej dla nas walce. A
była ona bardzo zacięta, ale mecz wygraliśmy, bo ufoki przybrali tylko
wizerunki piłkarzy, a nie ich umiejętności. Niebiescy bez zastanawiania się
oddali wujka Alberta i gdy tylko wznieśli się w powietrze… wbili się w ziemię powaleni dziesiątkami rakiet z bazook
żołnierzy X COM.
Był to dla
mnie koniec incydentów z obcymi, ale życie toczy się dalej. Odział X COM
odleciał do Polski, a my mogliśmy się nadal rozkoszować wakacjami przy
opowieściach wujka, który opowiadał nam jak wyglądają i jakie więzienia mają
obcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz